***
Łzy, łzy, łzy.
Czy ostatnimi czasy potrafię, mam siły robić cokolwiek innego? Jasne.
Narzekam, użalam się na ten bezlitośnie niesprawiedliwy świat.
Niszczę się, kaleczę, kaleczę, kaleczę. Ja siebie... Ja siebie nienawidzę.
Gdzie ja? Dawano mnie pożarłem. Dawno się pochowałem, a moja dusza uleciała niebezpiecznie, dziś bezpowrotnie. Daleko. Czy kiedykolwiek istniała? Nie pamiętam nic. Nic. Nic. Nic.
Moje fałszywe wykrzywienie warg nie układa się w nic poza grymasem, nie mam siły. Nie mam? Nie mam. Mam jeszcze jakikolwiek cel?
Łzy, łzy, łzy!
Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę.
Ale tak bardzo chcę. Chcę, chcę, chcę, chcę chcę!
Krew, krew, krew i łzy. I.. spokój? To spokój czy zwykłe zrezygnowanie? Świat wypluł mnie poza swoje bramy. Ja w swoje bramy upycham ból. A on pluje na mnie, pluje mi w twarz świadomością zamgloną, złagodniałą, nieswoją. Cóż za rozkosz!... Patrzeć jak złość, nienawiść, bezradność i łzy wypływają zamknięte w białych zmutowanych krwinkach. One już nie chcą mnie bronić. One niszczą. Autodestrukcja. One mnie kochają. Chcę pozostać sam, więc opuszczają mnie. One wszystkie wraz z czerwoniutkimi przyjaciółkami na przodzie. Chciałbym zdążyć pożegnać osobićsie ostatnią kroplę.
Ah... Łzy, łzy, łzy! Żegnajcie! Żegnajcie, niech Wam śpieszno będzie w drogę! Powrotu nie ma. Mnie nie ma.
Ah. Jestem tchórzem. Topię się. Tam... gdzieś. Chowa się. Ja wiem, że ON jest. ON jest sprytny. Zachodzi mnie, otacza. Czuję jego przesączony adrenaliną oddech na karku. A ja czuję go już w sobie. Czuję jak wypełnia każdą pozostawioną przez krew przestrzeń. BOJĘ SIĘ. Jestem tchórzem. Strach czuwa we wmnie. Mam prawo! Przecież mam prawo! Kto zabroni mi umierać? Kto zabroni wyłączyć świadomość raz na zawsze? Mam prawo. Przecież nie każdemu udaje się być silnym. Więc mój los przesądzony. Aaaaach... Ból zawiera w sobie rozkosz. Czuję, że cokolwiek jest.
Ciemnieje mi przed oczami. Nie wiem czy to od tych nieustannych łez. A może już czas?
Czas! Czas! Czas! Czas?
Tik-tak, tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Czy naprawdę nie ma i nie było innej drogi?
Mógłbym przyjać Twą dłoń.
Ale,
własnej dawno nie czuję.
Boże!
Zmiłuj się. Głupota boli. Moja zabija. Czy ma to sens?
Najmniejszego. Najmniejszego. Najmniejszego.
Zaprzepaściłem wszystko.
Za późno, za późno, za późno.
Odkup mnie. Zabierz!
Umieram. Nie, znikam. Ja znikam.
Nie wiem z jaką myślą odejść w niebyt.
"Jestem tchórzem, ponoszę konsekwencję zastraszenia własnymi słabościami." konkuruje z "światem zamkniętym, ranami otwartymi. Dumą i egoizmem Was, którzy pojąć mnie nie zechcieli. Mogli! Mogli! Mogli. Nie zechcieli. Nie chcą. Wyrzucili, odrzucili, sponiewierali. Cóż im uczyniłem? Ja, niewinny?".
A Bóg pochylił się i zamknął mu oczy. I szepnął:
- Syn marnotrawny XXI wieku. Bez kontynuacji.
I otarł ojcowską łzę, początek rozpaczy nad pychą tego świata.
***
Bez reedycji, bez komentarza, z wstydem wcześniejszych łzawych form.
Wybaczcie, dopiero poznaję magię odpowiednio dobranych słów.